gdy życie przestawia zwrotnicę #3

tu przeczytasz część drugą #2

Dopadło mnie „zwykłe” zapalenie płuc. Co prawda słowo „dopadło” nie jest tu najszczęśliwszym wyrażeniem, bo choroba rozwijała się dłuższy czas. Nic to, jak zwykł mawiać Mały Rycerz, było, minęło, wyzdrowiałam. Pokonywaliśmy kolejne przeszkody i życie toczyło się dalej. Przestawione o 180 stopni. Uczyliśmy się normalności. Przyzwyczajaliśmy się do codzienności z przewlekle chorym dzieckiem, próbując jednocześnie w miarę możliwości funkcjonować tak, by nie podkreślać jego choroby. Ale nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy znowu trafimy do szpitala. Już nie na trzy miesiące, ale te dwa-trzy tygodnie były standardem. Albo pięć – w środku wakacji. Mały ma steroidooporną postać zespołu nerczycowego, wymagającą leczenia immunosupresyjnego. Upraszczając, musi przyjmować leki takie same jak po przeszczepie, w przeciwnym wypadku jego organizm zwalcza własne nerki. Skutek uboczny jest taki, że celowo osłabiany system odpornościowy nie spełnia swojej ochronnej funkcji.
W pracy wyczerpał mi się limit zwolnień.

I tak nadeszła ZMIANA.

To nie był moment, chwila czy olśnienie. Owszem, od dnia, gdy mały zachorował, oczywiste było, że jego zdrowie jest najważniejsze, a inne sprawy idą na bok. Wtedy jednak jeszcze nie myślałam długofalowo, nie wiedziałam, że to oznacza koniec kariery zawodowej albo przynajmniej odwieszenia jej na kołku na jakieś bliżej nieokreślone kiedyś.
Tymczasem awansowałam z pani prezes na panią domu.

Zrozumiałam, jak bardzo do tej pory brakowało mi w życiu równowagi. Mój czas wypełniała praca, anektując także ten, który powinien być przeznaczony dla mnie lub dla rodziny. Ale ta wiedza to było za mało. Bo nadal tej równowagi nie miałam, tylko teraz wahadło wychyliło się w przeciwną stronę. Potrzebowałam odpoczynku i czasu tylko dla siebie. Byłam przede wszystkim opiekunką. Opiekunką z nerwami na postronku. Budzącą się w nocy, by sprawdzić synkowi tętno, bo jego małe serduszko szalało. Miał arytmię i potężne bezdechy, dusząc się, wybudzał się z płaczem. Gorączkował co dwa tygodnie, taki mały piecyk rozgrzany do ponad czterdziestu stopni. Temperatura pojawiała się znikąd i znikała po kilku dniach. Siedziałam przy nim godzinami, uspokajając go. Śniły mu się koszmary. Najgorzej było, gdy siadał na łóżku, niby wybudzony, z otwartymi oczami i krzyczał, żebym zabiła potwora, który stoi za mną albo zdjęła łażące po nim robale.
Moje serducho też wariowało. Wstawałam w nocy po pięć, sześć razy. Rano byłam nieprzytomna. Żeby nie zgłupieć, starałam się raz po raz wyskoczyć do fryzjera, spotkać z przyjaciółką czy kupić nowego ciucha. Moje życie, podszyte nieustannym lękiem, toczyło się między domem a szpitalem. Przytyłam. Niestety na stres reaguję zwiększonym apetytem, kiedyś było odwrotnie;)

Aż doszłam do ściany. Mąż, który pomagał jak mógł, otworzył mi oczy. Rzeczowo i po męsku wyjaśnił, że muszę zadbać o swoje zdrowie, psychiczne i fizyczne. Jeśli nie dla siebie, to dla dzieci i dla niego. Bo jak padnę z wyczerpania, to nikomu nie pomogę.
Dotarło.

I co się okazało? Że to nie boli aż tak bardzo. Że się da. Nie, nie było łatwo. Były wzloty i upadki, wkurz i nerwy. I powolna, powolna praca nad sobą.

Kiedy zorientujesz się, że jesteś w dołku, przestań kopać.

Will Roger

Przestałam kopać.
Przynajmniej w dołku. Zaczęłam za to kopać w literaturze i własnym umyśle. Szukać. W przeszłości, gdy zafascynowały mnie sztuki walki, było dla mnie oczywiste, że do to droga do pokonania samego siebie. Do pokonywania własnych słabości. poznania swojej reakcji na stres, opanowania strachu i kontroli emocji. Masutatsu Oyama, zwany Ostatnim Samurajem, mówił – co na dobrą sprawę każdy z nas wie, – że codzienne życie jest nieustanną walką z przeciwnościami losu. Z czasem od pokonania samej siebie przeszłam do pokochania samej siebie, co dało znacznie lepszy skutek – o tym będzie dużo, ale później.

Czasem myślę, że szkoda, że ludzie przewartościowują swoje życie dopiero wtedy, gdy dotknie ich jakieś ciężkie przeżycie. Nie mówię tu o kryzysie wieku średniego czy syndromie Gaugina i rzucaniu wszystkiego, by wyjechać w Bieszczady. Mówię o zmianie priorytetów. O docenieniu tego, co się ma i życiu tak, jakby każdy dzień miał być ostatnim.

Gdyby ktoś Ci powiedział, że zostały Ci trzy miesiące życia, jaka byłaby Twoja reakcja? Pomijam kwestię skąd wie, może się myli, itp. To założenie. Co byś zrobiła lub zrobił? Czy spędzisz je dokładnie tak jak trzy ostatnie miesiące? No właśnie.

Wróciłam do medytacji. Nauczyłam się doceniać tu i teraz. Wciąż się uczę. Przestałam zamartwiać się przyszłością. Zrozumiałam, że boję się swoich na jej temat wyobrażeń, swoich czarnych wizji. One nie są mi do niczego potrzebne, a już najmniej do szczęścia.

Burren IE

Każdy nasz dzień jest pierwszym dniem reszty naszego życia.

Dlatego naprawdę musimy zadbać o to, żeby wszystkie nasze dni były dobre.

Lama Ole Nydahl

I o tym staram się pamiętać. Z lepszym lub gorszym skutkiem.
Dlatego teraz jest TERAZ. Przestawiona przez sytuację życiową zwrotnica popchnęła mnie na nowe tory. Studia psychologiczne, założenie fundacji, warsztaty pisarskie. Odkopane pasje, powrót do zaśniedziałych marzeń, plany zawodowe, zarówno czerpiące z lat studiów i doświadczeń, jak i zupełnie nowe, pozwalące się rozwijać i zdobywać wiedzę. Dlatego twierdzę, że zawód, co do zasady, nas nie definiuje. Bo zawód można – a czasem trzeba – zmienić.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *