gdy życie przestawia zwrotnicę #2
tu przeczytasz część pierwszą #1
Spędziliśmy na SOR osiem godzin. Nie, nie czekaliśmy bezczynnie, aż ktoś nam pomoże. Mały dostał najwyższy priorytet, zajęto się nim natychmiast. Biegaliśmy z badania na badanie, od gabinetu do gabinetu. Słyszałam, że jestem wzorem opanowania. Ech, jak pozory mylą… Działałam jak automat, z kamieniem na piersi nie pozwalającym zaczerpnąć tchu. Serce miałam w kawałkach. Wiedzieliśmy już, że nerki przestały pracować. Co dalej..? Czekamy na resztę wyników. Wątroba powiększona, zaburzenia krążenia, arytmia, nadciśnienie, wysokie ryzyko zakrzepicy, trudności z oddychaniem… Stan ogólny ciężki.
W środku nocy trafiliśmy na oddział, który miał stać się naszym domem na najbliższe trzy miesiące. Siedziałam przy śpiącym synku, spuchniętym jak balonik, podłączonym do plątaniny rurek i kabelków. Bezmyślnie patrzyłam na falujący na monitorze wykres, niemal nie słysząc ciągłego pikania. Świat mi się zawalił. Niebo runęło na głowę przygniatając boleśnie do ziemi. Do tej chwili nie wiedziałam, że strach może boleć, że można go czuć fizycznie, w żołądku, gardle i głowie. Nigdy tak się nie bałam. Ten lęk był gęsty i lepki, jakby spowijał człowieka jakąś pajęczyną. Nie umiałam płakać. Nie umiałam wyobrazić sobie co dalej. Myślałam o córeczce, która właśnie zaczęła pierwszą klasę. O mężu, który na szczęście postanowił uwierzyć, że będzie dobrze. O tym, że wszystko jest względne.
Na jutro miałam zrobić ważny raport. Miałam mieć mega ważne spotkanie. No cóż, raportu nie zrobię. Na spotkaniu nie będę. To nieważne. Wszystko przestało być ważne.
Ważne było nasze dziecko.
O trzeciej w nocy przyszedł lekarz. Diagnoza: zespół nerczycowy. Nie wiedziałam jeszcze co to oznacza, ale przynajmniej dano nam nadzieję. Wiedzą jak go leczyć.
Zamieszkaliśmy w szpitalu. Świat powoli się odbudowywał, niestabilnie stojąc na głowie. Pracowałam zdalnie, łącząc się z firmą ze szpitala. Wieczorami nie mogłam zasnąć, nocami budziły mnie pielęgniarki i niespokojne sny. Rano byłam nieprzytomna, a szpitalny dzień zaczynał się bez litości bladym świtem. W weekendy, gdy mąż zmieniał mnie przy synku, odsypiałam cały tydzień i nadrabiałam czas z córcią. Możliwość poleżenia w wannie jawiła mi się jak wizyta w mega luksusowym spa. Z pomocą przyjaciół i rodziny jakoś dawaliśmy radę. Któregoś pięknego dnia odebrałam telefon od szkolnej pielęgniarki – córka zasłabła na wuefie. Skarżyła się, że nie może oddychać, wirują jej ciemne plamy przed oczami, boli ją w klatce piersiowej, po czym upadła. Teraz już jej lepiej, tylko strasznie kaszle. Dzwonią do mnie z pytaniem czy szkoła ma wzywać pogotowie, czy przyjedziemy zabrać dziecko do lekarza. Wygląda to na atak astmy.
Astma..? Córka jest w klasie pływackiej, regularnie badana, ze świetną kondycją… Widzieliśmy ostatnio, że jest nieswoja, płaczliwa, zmęczona, ale wydało nam się oczywiste, że to z troski o braciszka i z braku mamy, która przecież zawsze była, przytuliła przed snem. Może ten atak to po prostu nerwy..? Jej mały organizm nie radzi sobie z emocjami?
Przebadano ją na wszystkie strony. RTG, echo serca, krew w normie, żadnego stanu zapalnego. Pulmonolog się uparł, że to astma, zapisał leki. A ja się uparłam, że to coś innego. Tętno jej skakało, serducho waliło jak oszalałe, nie miała siły chodzić po schodach. Gdy w końcu z płaczem powiedziała, że nie może umyć zębów, bo okropnie boli ją rączka, zignorowałam zalecenia pulmonologa. Trafiła do szpitala, tego samego co brat. Diagnoza po dwóch godzinach: rozległe śródmiąższowe zapalenie płuc. Szok. Przecież pulmonolog widział RTG! I zarazem ulga, chociaż bolesna. Przynajmniej wiadomo na co ją leczyć. Deja vu.
Mała powoli dochodziła do siebie. Na szczęście w domu; gdy jej stan się poprawił dziadkowie wzięli ją do siebie. Synuś, który nie musiał już leżeć w izolatce, hasał po szpitalnej sali z nową kumpelą, lat cztery, dzięki której zaczął mówić. Do tej pory nie był skory do wysławiania się (przecież kompocik zawsze był), gdy nagle zaczął nawijać pełnymi zdaniami. A ja czułam się coraz gorzej. Wszystko szło ku dobremu, więc swoje denne samopoczucie składałam na karb nagromadzonych emocji, lęku o dzieci, niewyspania, bałaganu w pracy, poczucia, że nawalam na polu zawodowym. Nie tylko poczucia zresztą, nie da się wszystkiego załatwić na odległość. Ale gdy któregoś dnia rozkaszlałam się plując krwią, pomyślałam, że mój limit na negatywne emocje i zdarzenia właśnie się wyczerpał.