Miałam dziś pisać o czymś zupełnie innym, a tu bach: drugi post z rzędu dotyczy spraw urzędowych. Nic na to nie poradzę, to wszystko wina HRejterów, którzy wypuścili skecz doskonały:D
Jako że ostatnio pisałam list z pola boju w walce z wnioskiem w ramach Tarczy 2.0 (który to wpis, zgodnie z moimi marzeniami, częściowo się zdezaktualizował), po prostu nie mogłam się oprzeć:)


I tym sposobem nadszedł czas na rozpoczęcie cyklu absurdalnego.

Tytułem wstępu: kto szuka miejsca na wylewanie żalów czy pławienie się w krytyce, ten źle trafił. Nie leży to w moim zwyczaju i nie widzę sensu prowadzenia tego typu działań. Mam zamiar, ku rozrywce, przedstawić sytuacje absurdalne, zabawne czy iście surrealistyczne. Wasze doświadczenia mile widziane:)

Pomysł opisania urzędowych zmagań zrodził mi się w głowie dawno temu. Lata temu, rzekłabym nawet. Potem trochę ostygł, bo moja styczność z rzeczonymi wydatnie się zmniejszyła, a i jakość obsługi uległa wyraźnej poprawie. Aż zadziało się tak, że nadeszło nowe w postaci elektronicznej. Nałożyło się to nowe na stare przyzwyczajenia („bo my tak zawsze”), na niekompetencję co poniektórych plus nieumiejętność przyznania się do błędu („nie będzie mnie pani pouczać”), na zwyczajne chamstwo i złośliwość („już ja pokażę, kto tu rządzi”), a to wszystko do kupy trafiło na niedopracowane przepisy i dowolność interpretacji.

Jak to bywa w urzędzie, ten jeno wie, kto w tym urzędzie bywa.
Osobiście lub na odległość.
Prywatnie: większość z nas. A to dowód osobisty, a to paszport, a to rejestracja samochodu. Zawodowo: część z nas, za to w ilościach hurtowych.

Nie twierdzę, że zawsze i wszędzie jest źle, wcale nie! Gołym okiem widać olbrzymią zmianę w podejściu do klienta. Już nie tylko petenta, któremu kiedyś pokazywało się kto tu rządzi, ale człowieka. Naprawdę większość spraw udaje się załatwić z uśmiechem, spokojnie, z życzliwością po drugiej stronie okienka.

Ale co tu dużo mówić, sprawy problematyczne są znacznie ciekawsze.
Będziecie zainteresowani, gdy napiszę o rejestracji VAT i panu inspektorze, który dzwoni z prośbą o poprawienie pozycji X, bo przecież nie będzie wysyłał wezwania, będzie wszystkim prościej, więc gdybyście państwo byli tak mili, załatwimy to na miejscu od ręki.
Nuda, prawda?:D

Na rozgrzewkę kilka haseł, które niezmiennie mnie zaskakują, a wciąż pozostają aktualne:

  • Pańska sprawa musi poczekać, ponieważ pani Iksińska jest na zwolnieniu i nie wiadomo kiedy wróci.
    (
    ewentualnie wersja soft: Pani Iksińska właśnie wyjechała na 2-tygodniowy urlop.)
    Wyobrażacie sobie taki numer w prywatnej firmie?:)
  • Nie przyjmę tego wniosku, bo…
    (
    tu wstawić wedle uznania)
    1. według mnie jest źle sporządzony,
    2. nie zgadzam się z jego treścią,
    3. nie rozumiem o co pani chodzi,
    4. nie jest na naszym druku
    Tu na szczęście rozwiązanie jest banalnie proste, czyli wsadzamy wniosek w kopertę i wysyłamy poleconym.

W tym miejscu czuję potrzebę podzielenia się wspomnieniem, które chyba zostanie ze mną na zawsze. Ładnych parę lat od tego zdarzenia minęło, a rzecz dotyczyła jednych z pierwszych wniosków o dotacje:
Telefon ze stolicy, sprawa poważna, proszę przyjechać, niezbędna jest dodatkowa korekta; oczywiście, idziemy na rękę, możecie państwo dokonać poprawek na miejscu.
Wniosek, rzecz niebagatelna, z załącznikami liczy sobie kilka segregatorów.
Jedziemy, ponad 200 km w jedną stronę.

Na czym polegała poprawka?

Na potwierdzeniu za zgodność z oryginałem PUSTYCH stron po drugiej stronie nadruku. Bo nadruk zgodnie z wytycznymi był tylko po jednej. Nadmienię tylko, że wniosek otrzymywał więcej punktów, gdy projekt charakteryzował się pozytywnym wpływem na środowisko.
Logika? Po co komu logika.

Tyle tytułem dłuższego wstępu, cykl czas zacząć. Odsłona pierwsza:

rejestrujemy samochody

Też coś… Wielka filozofia, większość  z nas rejestruje. Taa? A ilu z Was rejestruje elektronicznie? Nie ma co się przekomarzać, posłuchajcie.

W listopadzie, gdy zimno, ciemno i mokro na dworze, miałam dużo wolnego czasu. Spędzałam go z nogą w gipsie przed komputerem. Wpadłam więc na genialny pomysł, że skoro istnieje opcja zgłoszenia rejestracji pojazdu za pomocą Elektronicznej Skrzynki Podawczej Systemu Pojazd i Kierowca, grzechem jest nie skorzystać. Owszem, obowiązek rejestracji pod rygorem zapłaty 1 tys. zł ma dotyczyć tylko pojazdów zakupionych począwszy od 2020r. ale jest szansa zrobić wreszcie porządek i z naszymi ośmioma kółkami. Bo oba samochody z drugiej ręki, więc na obcych tablicach, a żadne z nas nie miało do tej pory nadmiaru czasu, który mogłoby poświęcić na odstanie połowy dnia w wydziale komunikacji.

Zawzięłam się. Zajęło mi to ładnych kilka godzin, bo system chwilami działał, że pożal się Boże, momentami myślałam, że prościej było jechać do urzędu. Ale dałam radę, a i support muszę pochwalić. Wnioski złożone, opłacone, czekamy.

Czekamy, czekamy… W styczniu upragniona informacja. Nie elektronicznie, no skąd:) Dwa listy polecone, że nasze wnioski zostały zweryfikowane negatywnie, chyba, że w ciągu 7 dni uzupełnimy braki formalne w postaci zwrotu tablic i dostarczenia oryginałów dokumentów. Bagatela. Ja już bez gipsu, mąż w firmie poinformował, że trochę się spóźni (optymista;)) i hajda do wydziału komunikacji. Na obłoconym parkingu małżonek odkręcił tablice, pogadawszy chwilę z parkingowym sąsiadem o tym, jak to się przy tej czynności człowiek ufajda i koło 9-tej pomknęliśmy do budynku. W środku tłumy nieprzebrane, my walimy prosto do wskazanego w piśmie pokoju. Jak VIP-y, a co. Kolejka patrzy z zazdrością.

W pokoju dla VIP-ów miły pan ogląda oryginały dokumentów, zerka w nasze dowody, prosi o tablice i, z nieszczerym jakby nieco uśmiechem, informuje, że wszystko jest w porządku. Banany wykwitły na naszych twarzach. Miły pan podziękował i zaprosił nas grzecznie po odbiór nowych tablic.
Za tydzień.

Ale… Tu banany zgodnie nam zrzedły.
Jak to za tydzień? A co z samochodami? Przecież stoją na waszym parkingu. Pod urzędem!

Tak, miły pan zdaje sobie z tego sprawę. Muszą ten tydzień tu postać. Proste.

Mina miłego pana mówiła, że wie, co teraz nastąpi, bo za każdym razem jest to samo. Głupio robić z siebie idiotę w cudzym imieniu.

Oczywiście, prosimy tablice z powrotem. Nie możemy zostawić samochodów na tydzień, tu, czy gdziekolwiek indziej. Czy w takim razie możemy procesować wnioski normalnym trybem? Pójdziemy do kolejki i dokończymy rejestrację, bo ci państwo w kolejce odchodzą z nowymi, okupionymi jeno kilkugodzinnym czekaniem, tablicami.

Niestety, sprawa wygląda tak, że możemy najwyżej wycofać wnioski całkowicie. Null. Jakby nigdy ich w żadnym systemie nie było. Jakby nigdy nikt nie poświęcił czasu na ich analizę. Tak działa system. Zaczynamy w punkcie zero.
Tak, musimy iść do normalnej kolejki. Niestety na dziś nie ma już numerków.

Sytuacja wydała nam się tak absurdalna, że oboje dostaliśmy głupawki. Wyszliśmy z pokoju dla VIP-ów rozchachani, jakbyśmy co najmniej dostali gratis kolejne auto. I grzecznie powędrowaliśmy po numerek. Może jeszcze będą. Może miły pan się mylił.
Niestety miły pan mówił prawdę. Numerki się skończyły.

Co teraz? Idziemy do informacji. Aha, potrzebny inny numerek. Bierzemy. Czekamy. Miła pani w informacji, lepiej poinformowana niż miły pan z pokoju dla VIP-ów, mówi, że trzeba iść do automatu po lewej stronie sali, nie po prawej (?). I próbować co parę minut, bo wskakują wolne numerki, ponieważ petenci, nerwowo wykończeni czekaniem, nie docierają do miejsca przeznaczenia, czyli właściwego okienka.
(Wiemy, nasz kolega akurat poszedł siku, gdy po czterech godzinach przyszła jego kolej. Samochodu nie zarejestrował do dziś.)

Miła pani miała rację. Wzięliśmy numerek. Ale przecież mamy dwa wnioski, na dwa pojazdy? Chcemy wziąć drugi. Nie da się, na jeden pesel można jeden numerek. Ale u nas właściciel jest jeden, więc co? Kombinujemy z współwłaścicielem? A jakby współwłaściciela nie było, to co? E tam, idziemy z jednym.

To był długi dzień… Około 16-tej, czyli już po siedmiu godzinach, przyszła nasza pora. Głodni, znużeni, usiedliśmy przed właściwym stanowiskiem. I przywitał nas anioł. Pani, która nas obsługiwała, z uśmiechem i werwą pokonywała jedną przeszkodę za drugą, włącznie z brakiem nieszczęsnego numerka, bo oczywiście okazał się potrzebny. Wreszcie, przed samym zamknięciem urzędu, gdy na parkingu nie było już niemal nikogo, wyszliśmy odetchnąć świeżym powietrzem. Mąż przykręcał właśnie zdobyte w pocie i trudzie tablice, gdy ktoś do niego zadzwonił. Odebrał. Zobaczyłam jak blednie w bladym świetle latarni. „Tak, zaraz żona podejdzie” – usłyszałam. Serce mi zatrzepotało. Pani aniołowi coś nie pasowało. Poszłam. Okazało się, że nie podpisałam oświadczenia o miejscu zamieszkania. Że widniało w czterech innych miejscach. No cóż… Tak czy siak, pani anioł dograła wszystko tip-top. Nawet udało jej się zaliczyć jedną z opłat, które uiściłam przy wniosku elektronicznym na poczet opłaty bieżącej. Drugą, jak się okazało, urząd będzie nam wisiał, dopóki się o nią nie upomnimy. Tymczasem musieliśmy uiścić ją ponownie. Bo w systemie jest błąd.

Ufff… Do domu… Bogumił, do domu…
Za miesiąc odbiór twardych dowodów.

Tym razem pojechałam sama, uzbrojona w pełnomocnictwa. Nauczona doświadczeniem, wzięłam dwa numerki. Moja kolejka nadeszła już po dwóch godzinach – jednak odbiór idzie szybciej. Tym razem pani nie była aniołem. Po prostu była. Od razu, gdy podeszłam do okienka, poinformowałam, że mam dwie sprawy i w związku z tym dwa numerki. Pani, która była, zimno mnie poinstruowała, że ona zajmuje się tylko sprawą A, B jej nie interesuje. W tym momencie przy innym stanowisku wyczytano mój drugi numerek, ten do sprawy B. Nie zdążyłam zareagować, gdy pani, która była, beznamiętnie mnie poinformowała:

„Czytają pani numerek”.

No cóż. Uśmiechnęłam się, powiedziałam, że w takim razie zaraz wracam, idę do drugiego okienka, a tu sprawę oczywiście kontynuuję. Bo skoro tak wygląda sytuacja, to nie mam wyjścia i jestem zmuszona się rozdwoić, by być jednocześnie przy dwóch stanowiskach. Pani popatrzyła na mnie jak na kretynkę, po czym krzyknęła przez pół sali: „Kryśka, biorę tę panią z B!” Uprzejmie podziękowałam, popodpisywałam w ciszy co mi pani, która była, podłożyła pod nos i, drżąc jak osika, by nikt mnie już nie zawrócił, wyszłam uzbrojona w dwa nowiutkie dowody rejestracyjne.

Nie mogę oprzeć się myśli, że cały ten urząd, te wszystkie kolejki, stosy tablic, papierów – to wszystko jest po prostu niepotrzebne. Wystarczyłaby jedna tablica i jeden dowód na cale życie samochodu. Bo doświadczenia innych krajów pokazują, że można. Tylko ile mniej etatów…

ja nie mogę Kogel Mogel Blog

2 komentarze

  1. Sytuacja sprzed roku. Klient złożył w KRS wniosek o zmianę zarządu. Po miesiącu dostał wezwanie do usunięcia braków. Problem w tym , że wezwanie dotyczyło innej spółki. Klient zapisał zażalenie z wyjaśnieniem, że sąd się pomylił i wysłał. Miesiąc cisza, drugi miesiąc cisza. Wziąłem te papiery i poszedłem do sądu osobiście. W sekretariacie miła pani mówi, że faktycznie jest błąd. Pytam się, kiedy będzie usunięty. W odpowiedzi słyszę, że nie wiadomo kiedy, bo sprawa jest w rękach samego przewodniczącego wydziału, który akurat pełni obowiązki prezesa sądu rejonowego i nie ma czasu. Czekać. Rzecz działa się w Toruniu.

    pm3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *